Wiecie, za czym tęsknię?
Witajcie.
Wiecie, za czym tęsknię? Za dawnym życiem bez przesady, bez zawiści, pychy, zazdrości… Kiedyś było inaczej. Mieszkałem na wsi i kiedy byłem dzieckiem, w mej pamięci pozostało jedno, ludzka solidarność. Kiedy zbieraliśmy truskawki lub inne owoce czy warzywa, ludzie z innego pola, którzy skończyli wcześniej zbiory, pomagali sobie nawzajem. Tak było ze wszystkim. Nawet drobne sprawy, jak choćby przepalowanie krowy w inne miejsce do trawy. Cała wioska działała jak jeden żywy organizm…
Nie było zazdrości, pychy, niewdzięczności… Ludzie mieli do siebie wzajemny szacunek, troskę, życzliwość. Kiedy wychodziłem z domu wczesnym wieczorem, na ulicy było mnóstwo ludzi. Po prostu było pięknie. Wielkim szacunkiem i poważaniem cieszyły się osoby starsze, dla wszystkich były one autorytetem. Kiedy dziadek czy babcia opowiadali jakąś historię, to wszystkie dzieci, ile nas było, słuchaliśmy tego z otwartymi buziami. Każde słowo było bezcenne, a każdą opowieścią żyliśmy całymi tygodniami. Nie zapomnę, jak mój ukochany dziadziuś, a był On wielkim zgrywusem, powiedział do mnie i moich rówieśników coś wspaniałego. To był koniec czerwca, bawiliśmy się na podwórku, grając w piłkę, i bardzo hałasowaliśmy. Dziadek leżał na kocu i chciał zasnąć, ale jak w takim hałasie mógł to zrobić? Wtedy przywołał nas wszystkich i powiedział:
„Słuchajcie, jak pójdziecie wszyscy grać w piłkę za stodołę, to pójdę do dyrektora i załatwię wam dwa miesiące wolnego od szkoły i przedszkola. Nie tylko wam, ale wszystkim dzieciom”.
Po operacji Dalsza walka bohatera książki "Życie po skoku"
Witajcie!
Nie wiem, od czego zacząć. Przed zabiegiem byłem pełen obaw. Czy się uda, czy sobie poradzę, czy będę na tyle silny psychicznie, żeby oddychać bez rurki. Pytań do siebie, i nie tylko, było całe mnóstwo. Ciepłe i pełne wiary słowa mojej kochanej i przyjaciół były bezcenne, za co dziękuję.
W dzień zabiegu byłem spokojny, a już pięć godzin później obudziły mnie te słowa: Skarbie, nie masz już rurki, pan profesor Cię od niej uwolnił!
Jej twarz była mokra od łez, które płynęły z radości. Na dowód podniosła moją dłoń i przyłożyła powyżej piersi, gdzie miałem rurkę…
Nie było jej, naprawdę jej tam nie było. W tamtym momencie chciałem rzucić się w jej ramiona, ale nie mogłem się poruszyć. Zrobiłem coś innego, może piękniejszego, czego nie zapomni żadne z nas…
Kolejne przebudzenie nie było tak miłe, obok nie było słodkiej buzi, która wlewała we mnie tyle spokoju. Zapłakałem, ale przypomniało mi się, co mówiła: Masz być dzielny, silny, nie wolno Ci się poddawać nigdy, rozumiesz!
Zebrałem się w sobie natychmiast i uspokoiłem myśli. Było to trudne, ale dawałem radę. Jedno tylko doprowadzało mnie do szału i nerwów. Miałem przyszytą brodę do klatki piersiowej i nie mogłem poruszać głową. Nie było łatwo, ale mam już to za sobą…
We wtorek, dzień po zabiegu, pan profesor chciał zrobić próbę, czy poradzę sobie z oddychaniem bez rurki. Byłem przerażony! Zapomniałem jednak o najważniejszym, że byłem w rękach geniuszy chirurgii, a w dodatku obok stał anestezjolog, szef OIOM-u. Co mogło mi się stać? A nic!
Ha! Ale weź i przekonaj do tego psychikę! Jak? Hmm, powiesz: spoko, to już cała doba po zabiegu, raz – dwa dokonają ekstubacji i szafa gra.
Tylko że tak się nie da! Potrzebne były anestezjologiczne metody i właściwe podejście.
Jeden zastrzyk… Chwilę później (przyznam, że nawet nie wiem kiedy) i byłem bez rurki intubacyjnej, otworzyłem oczy i brakowało mi powietrza. Oddychałem, ale z wielkim trudem. Każda chwila była coraz trudniejsza, nie dawałem rady. Nie zapomnę żadnego łyku powietrza ani jego smaku, smaku życia, o który tak trudno było walczyć.
Tak, w obliczu takiej "traumy" toczy się zażarta walka o choćby jeszcze kilka chwil życia. Kiedy świadomość odczytuje złe sygnały, że być może za moment to koniec, wtedy oddałby każdy człowiek wszystko, co ma, by przeżyć. Nawet taki, którego nudzi życie i szuka mroku.
To niemożliwe do opisania, jak trudno rozstać się z życiem. Wydaje się, że to za wcześnie, że nie jest się gotowym. Takich chwil przeżyłem wiele i kiedy znajduję się w podobnych, już nawet nie śmiem prosić o jeszcze. Mówię zazwyczaj w myślach, żebym tylko był dzielny, Boże. W innym razie co ja bym Mu odpowiedział, gdyby zapytał: dlaczego tak bardzo nie chciałeś tu do mnie przyjść? No cóż, stałbym przed Nim ze spuszczoną głową, nie wiedząc, cóż rzec. Ale zostawię ten temat, bo nie o tym chcę tu pisać.
Kolejny zastrzyk i obudziłem się ponownie zaintubowany. Ech, być przytomnym z tą rurką w buzi… nic przyjemnego. Ale nie było innego wyjścia, na tym etapie było to konieczne.
Czas leczenia na intensywnej terapii umilały mi odwiedziny przyjaciół, Marty, Agatki, Bartka, Kasi, mojej siostry, rodziny i mojego kwiatuszka. To dzięki nim przetrwałem te najtrudniejsze chwile na OIOM-ie. Marta była u mnie co dzień, dziękuję Ci.
W sobotę doszło do kolejnej próby samodzielnego oddychania, niestety bez powodzenia…
Dzięki Bogu nie byłem wtedy sam i pociecha w ciepłych ramionach oszczędziła mi psychicznego terroru nieznośnych myśli. Jednakże bałem się, że nic z tego nie będzie, że życie bez rurki pozostanie tylko mrzonką. Ale nadszedł poniedziałek i niemożliwe okazało się możliwe. Lekarze podjęli kolejną próbę i zrobili to tak profesjonalnie, że po przebudzeniu się z narkozy swobodnie oddychałem bez rurki intubacyjnej. Na początku pomyślałem: hm, oddycham bez niej, nie duszę się, co jest, umarłem?
Z upływem minut coś było nie tak, byłem za bardzo żywy jak na umarlaka. W końcu dotarło do mojego oszołomionego umysłu, że oddycham sam, naprawdę sam, i to bez wysiłku! Jakaż była moja radość z tego powodu! A to nie wszystko, podszedł do mnie lekarz i zapytał, jak mi się oddycha? Zdjąłem z buzi maskę z tlenem i… no właśnie, usłyszałem swój głos. O rany, co to ja wtedy przeżyłem, ech, zachowam większość dla siebie.
Niemniej byłem zmieszany, wystraszony i szczęśliwy, wszystko na raz. W tym ważnym momencie w drzwiach zobaczyłem mamę, tatę, siostrę z bratem i jego żonę Asię. Ogromna była moja radość na ich widok. Zwłaszcza mamy – gdyby zobaczyła mnie dwie godziny wcześniej, cierpiałaby, myśląc, że te wszystkie rurki w buzi, nosie to dlatego, że pewno umieram. A tak wszyscy zobaczyli mnie gadającego i uśmiechniętego. To dodało mi dużo sił i samozaparcia, że zrobię, co się da, by poradzić sobie bez tej rury!
W tamtym momencie, gdy odzyskałem głos, brakowało mi wielu osób, by moja radość była pełna. Chciałem, by wszyscy usłyszeli mój głos, chciałem się nim dzielić, rozdawać nawet zupełnie obcym ludziom…
Ta noc na OIOM-ie była tylko moja. Nie mogłem mówić głośno nawet sam do siebie, by nie zakłócać spokoju innym ciężko chorym. Wystarczał mi sam szept, był cudowny, mruczałem, dokąd wystarczyło mi sił. Pielęgniarki patrzyły na mnie dziwnie, ale miałem dość milczenia i nie przestawałem szeptać. Wszystko mnie zachwycało w tym nieczystym mamrotaniu. Łzy mieszały się z bólu i radości, ale wtedy koktajl z nich naprawdę smakował.
Przed oczami miałem moich wspaniałych bliskich i przyjaciół, którzy byli przy mnie w najgorszych momentach, dodając otuchy i wiary. Patrzyłem na zamknięte drzwi, które otwierały się dla nich między godziną 16 a 18. Kiedy tylko dostrzegałem w nich znajomą buzię, płakałem ze szczęścia. Miśku, Marto, Agatko, Bartku, Kasiu, moja kochana siostro i Kasiu, przyjaciółko, dziękuję raz jeszcze, że byliście tam przy mnie.
Dzień po odzyskaniu głosu zostałem przeniesiony na zwykły oddział chirurgii. Jak ja się bałem, Boże. Bałem się złej opieki, niezrozumienia ze strony personelu…
Ale, jak się szybko przekonałem, niepotrzebnie. Już pierwszej nocy pielęgniarki zajęły się mną profesjonalnie, a przy tym ciepło i troskliwie, tak jakby znały moje myśli. Wszelkie obawy pryskały z każdym kolejnym dniem. Nikt na mnie nie krzyczał, nie podnosił głosu. Nie musiałem o nic prosić po kilka razy, nie bałem się włączać dzwonka, że ktoś wejdzie i warknie – czego chcesz!? Albo: no i kto tak dzwoni w koło…
Tu było inaczej. Zawsze miło i wesoło, kiedy wchodziła pani pielęgniarka. A to sprzyjało leczeniu i nie pozwalało ulegać natrętnej i zgubnej psychice. Żeby tak było w każdym szpitalu, to z pewnością każdy pacjent zdrowiałby szybciej. Jestem bardzo wdzięczny tym wszystkim paniom pielęgniarkom i paniom, które pomagały im mnie przekręcać, robiły kawę, kanapki i dużo, dużo innych rzeczy. No i nie zapominam o panu Bogdanie, którego polubiłem, jak zresztą wszystkich. Dziękuję też superpaczce rehabilitantów, którzy dużo mi pomogli i zawsze poprawiali nastrój. Czułem się dzięki Wam wszystkim dużo silniejszy.
Kiedy jechałem 12 lipca do Warszawy, byłem przekonany, że do połowy sierpnia będzie już po wszystkim. Planowałem w domu dużą imprezę urodzinową. Ale plany się nie udały. Byłem zasmucony, ale z drugiej strony, co tam urodziny, odzyskałem głos!
Nie mówić normalnie przez 14 lat, nagle to odzyskać i jeszcze marudzić, bo straciło się imprezę? To byłoby idiotyczne. Ale skoro ja nie mogłem być w domu w tym dniu, impreza przyjechała do mnie. To było przeżycie! Był tort, świeczki, czapeczki…
Marta i moi przyjaciele, Czarek z żoną Kasią i dziećmi – Sarą i Anią, sprawili mi tyle radości. Było 100 lat! Płakać mi się chciało ze szczęścia, ale cudem utrzymywałem łzy. Ich nadprodukcja wypłynęła ze mnie nocą. Brakowało mi tamtegodnia bliskich, mojego aniołka, ale nie mogli być wtedy ze mną. Dostałem wtedy tyle smsów i telefonów. Tak bardzo wszystkim dziękuję.
Muszę jeszcze napisać o czymś ważnym i miłym. Odwiedził mnie kolega z Krakowa – Maciek, z drugim kolegą, niewidomym, i to było dla mnie przeżycie. Ile ten chłopak miał w sobie optymizmu i radości, ile uśmiechu zostawił po sobie w tej szpitalnej sali, aż trudno opisać. Maćku, koniecznie mnie odwiedźcie w Radomiu! Dostałem od Was tyle energii, dziękuję.
W tym szpitalu zaznałem wielu chwil radości i mimo tych koniecznych, bolesnych medycznych przejść cieszę się, że tam to wszystko, no prawie wszystko, się wydarzyło. Bo jedno wstrząsnęło moją mocno okiełznaną psychiką. W zaszyte pole operacyjne wdało się zakażenie. Potworne dreszcze i wysoka gorączka przez wiele dni nie odpuszczały. Trzeba było otwierać zainfekowaną ranę. Była okropna i duża. Mój lekarz przyszedł na OIOM po operacji i powiedział: Mariusz, nie nastawiaj się na szybkie wyjście.
Nie wiedziałem, czemu tak mówi, ale dziś już to wiem. Takie rany goją się miesiącami. Moja cierpliwość wielokrotnie była na krawędzi. Leczenie to mozolny etap, w którego to koniec można zwątpić nie raz. Gdyby nie przemiłe pielęgniarki, przyjaciele i mój Misiek, to chybabym zwątpił po miesiącu w to, że ta rana się wygoi. Dziś mija czwarty miesiąc, a ona wciąż jest otwarta. Choć czasem jest mi trudno, to wierzę w szczęśliwy koniec.
Pragnę podziękować Panu Profesorowi Orłowskiemu, że podjął się tak trudnej operacji. Z całym zespołem lekarskim uratował mi życie. Po wszystkim dowiedziałem się, że moja tchawica była zniszczona i zwapniona przez metalową rurkę, której nie powinienem używać. Ale nie miałem o tym pojęcia. Gdybym nie trafił do tego Instytutu właśnie w lipcu, to dwa miesiące później nie byłoby już dla mnie ratunku. Zwapniona tchawica po prostu by się rozpadła. Trafiłem tam w ostatnim momencie. Do całkowitego wyzdrowienia po operacji trzeba jeszcze czasu, ale dziękuję lekarzom za to, co zrobili.
Dziękuję wszystkim, którzy byli wtedy przy mnie, i tym, którzy byli daleko, ale wspierali mnie z całych sił.
Pozdrawiam serdecznie,
Mariusz
Drodzy Czytelnicy,
jak wiecie przeszedłem długą drogę, by to życie było trochę łatwiejsze. Dalej jestem na tej drodze, codziennie próbuję obierać właściwe kierunki. Pruję i zwalniam, bo leczenie jeszcze trwa. Rana, w którą wdało się zakażenie, goi się bardzo długo. Ale ile by to nie trwało, to trzeba tylko być cierpliwym, a będzie dobrze. Czeka mnie jeszcze wizyta w Warszawie, ale nie wiem dokładnie, kiedy.
Dlatego już teraz chciałbym Wam życzyć wesołych świąt, niech maleńki Jezus utuli Was w miłości i zdrowiu. Kolędujcie Małemu!
Wesołych świąt!
Życzy Mariusz www.mariuszrokicki.pl
Życie po skoku [5]
Zbliżał się dzień ponownego wyjazdu do Warszawy. Dopiero w ostatnią noc pomyślałem: Boże, a jak się nie uda? Będę musiał pozostać z tą rurką, nic się nie będzie dało zrobić z kręgosłupem. I znów: strach, przerażenie. Znikła gdzieś pewność siebie. Co będzie, gdy się nie uda? Dlaczego nie próbowałem nawet przez moment przemyśleć czarnego scenariusza?
W noc przed zabiegiem nie zmrużyłem oka. Na przemian cichutko śpiewałem i płakałem. Śpiewałem, bo bałem się, że to może być ostatni raz, gdy mogę to zrobić. Płakałem zaś, bo czułem się jak skazaniec przed egzekucją.
Po zabiegu obudził mnie potworny ból klatki piersiowej, którego nie było po pierwszej operacji. Z całych sił chciałem sprawdzić, czy nadal mam rurkę, ale nie mogłem podnieść rąk ani poruszyć głową. W miejscu gdzie była rurka, czułem straszny ból. Prosiłem Boga, żeby nie było już tego cholerstwa. Boziu, jeśli operacja się nie udała i nadal je mam, spraw, że zanim otworzę oczy, jeszcze pośpię i obudzę się bez tej rurki. Jednak nie udało mi się zasnąć i usłyszałem, że kilka osób podeszło do łóżka. Wśród nich moja doktor i pielęgniarki. Nie mogłem podnieść powiek, ale słyszałem wszystko: pielęgniarka zapytała lekarkę, dlaczego się nie udało. Tamta wyjaśniła za pomocą terminów medycznych. Nie musiałem ich rozumieć, żeby wiedzieć, co to oznacza. Zacząłem płakać, a do nich dotarło, że usłyszałem rozmowę, i po cichu wyszły z sali. Mnie znów było wszystko jedno: nie miałem ochoty się budzić i niczego już nie chciałem. Znów ból: ten po zabiegu i ten gdzieś w środku. Kulminacyjny punkt bólu nastąpił, gdy nad ranem zrozumiałem, że fiasko tego zabiegu oznacza równocześnie to, że nie będzie żadnej operacji kręgosłupa. Nie mogłem się pogodzić, że dalej mam tę rurkę – tyle od niej zależało!
Uwierzyłem, że wszystko musi pójść dobrze. Rozpacz była tak wielka jak wcześniej radość i doprowadziła do tego, że dzień po zabiegu wyrwałem rurkę. Było mnóstwo krwi, ale miałem to gdzieś – przynajmniej na krótką chwilę pokonałem to cholerstwo. Lekarka nie krzyczała, tylko spokojnie powiedziała:
– No to dostało się rurce? Oj, Mariusz, Mariusz... Wiem, że jesteś na nią zły, ale ona ratuje ci życie.
– Wiem – odpowiedziałem. – Ale i tak jej nienawidzę.
Wszystko było opuchnięte, więc lekarka musiała założyć rurkę o numer mniejszą. Trudniej mi się przez nią oddychało, ale sam byłem sobie winny. Bolało coraz bardziej, a ja uparcie odmawiałem przyjęcia czegoś przeciwbólowego. Nie winiłem już innych – winiłem tylko siebie i siebie chciałem ukarać. Lekarze i pielęgniarki widzieli tylko mój ból i załamanie, brakowało im uśmiechniętego i śpiewającego Mariusza. Ja zaś bałem się wracać do Radomia. Nie chciałem wracać pozbawiony głosu, wiary i nadziei. Bałem się pytań i wydawało mi się, że wszystkich zawiodłem.
Na huśtawce
Z twoją pomocą już się nie boję, A szczery uśmiech zawdzięczam tobie. Nie było żadnych pytań. Wszyscy w Radomiu zachowali się do tego stopnia profesjonalnie, że aż byłem poirytowany tym, że nikt o nic nie pyta. Byłem zdruzgotany i zbyt zmęczony, by robić cokolwiek. Nie ćwiczyłem. Nie – tak jak kiedyś – na złość, ale dlatego, że nie byłem w stanie wykrzesać z siebie entuzjazmu. Musiało upłynąć sporo czasu, zanim doszedłem do siebie i zacząłem przebąkiwać, że chciałbym ćwiczyć. Wraz z kolejnymi postępami w rehabilitacji wracała radość życia i zapominałem o tym, że muszę żyć z nieszczęsną rurką.
Na początku myślałem, że dom pomocy nie różni się właściwie od szpitala. Uważałem go po prostu za szpital z okrojoną liczbą specjalistów, lekarzy i pielęgniarek. Na miejscu przekonałem się, że nie mam racji – to nie tyle szpital, ile właśnie dom, gdzie masz osobny pokój i własną łazienkę. I pomyśleć, że tak bardzo bałem się tego miejsca! A przecież to tu znalazłem tak wielu przyjaciół – wśród nich Asię, która sprawiła, że dawałem z siebie jak najwięcej. Nigdy bym sobie nie poradził bez wsparcia jej i całego personelu domu. Zmieniłem podejście do niego i nie tylko przestałem się bać, ale nawet cieszyłem się, że trafiłem właśnie tu.
Wciąż jeździłem na wózku i z dnia na dzień było coraz lepiej. Wyjeżdżałem na spacery i wiele godzin spędzałem z Asią, która zawsze miała dla mnie czas i sprawiła, że znów się uśmiechałem. Opowiedziałem jej kiedyś, jak bardzo chciałbym pojechać do supermarketu i pooglądać wszystko, co można tam kupić. Wysłuchała mnie i tylko się uśmiechnęła. Kilka dni później, w sobotę, usłyszałem pukanie do drzwi. To była Asia, która przyjechała specjalnie do mnie i...
– Zabieram cię do M1!
Z jednej strony bardzo się ucieszyłem, a z drugiej – wystraszyłem. W końcu nie byłem nigdy dalej od ośrodka niż kilkaset metrów! Ale co tam, ukryłem swój strach i pojechaliśmy. Było wspaniale. Od tamtej pory wyprawy do centrum handlowego stały się częste i zawsze jednakowo cieszą.
Moje życie było więc w miarę ustabilizowane: samodzielnie radziłem sobie z wózkiem, codziennie miałem rehabilitację. Nic mi nie dolegało i niczego nie brakowało. Mogłem też cieszyć się z tego, że mam przyjaciół. Umarły przyjaźnie z czasów sprzed skoku. Po wypadku koledzy odwiedzali mnie dosyć często, ale z miesiąca na miesiąc przyjeżdżali coraz rzadziej, aż w końcu w ogóle przestali. Nie mogłem się z tym pogodzić. Czemu tak się stało? W końcu to moi koledzy, jeździliśmy razem na dyskoteki i na dziewczyny; zawsze byliśmy zgrani, a i jeden za drugiego skoczyłby w ogień. Teraz ci sami koledzy nie chcą przyjechać... Byłem na nich bardzo zły. Wmawiałem sobie, że jak kiedyś przyjadą, to wyrzucę ich ze złości, ale tak naprawdę – umarłbym ze szczęścia, gdyby któryś mnie odwiedził.
Bardzo trudno jest się pogodzić z tym, że kumple cię opuścili. To przykre, ale nie potępiam ich, bo być może gdyby coś takiego spotkało nie mnie, ale któregoś z nich, zachowałbym się tak samo. Ucieszyłaby mnie wizyta kolegi, ale dziś cieszę się nawet z tego, że któryś zapyta tatę, co słychać u Mariusza.
Na rehabilitacji poznałem Luizę, dziennikarkę Radia Radom. Kiedy pierwszy raz mnie zobaczyła, podeszła do łóżka i zaczęła rozmawiać. Nie, nie rozmawiać: ona gadała jak najęta! Miałem wtedy kiepski nastrój. Boże, co to za baba!? Skąd ona się wzięła? Gada i gada bez końca! Nie miałem odwagi powiedzieć jej czegoś w stylu: "Babo, idźże sobie stąd!". Tak mogłem potraktować rodziców, ale nie obcą osobę. Bardzo dobrze, bo upór i cierpliwość Luizy pomogły mi w pogodzeniu się z losem. Nie zważała na to, że nie mam ochoty z nią rozmawiać, tylko przyniosła jakieś czasopismo. Nie chciałem go od niej brać, ale w końcu uległem pokusie i przeczytałem je z dużym zainteresowaniem.
Następnego dnia przyniosła kolejne dwie gazety, a ja zacząłem z nią gawędzić. Tak narodziła się nasza przyjaźń. Ta niesamowita gaduła skruszyła mój opór do tego stopnia, że nie mogłem się doczekać każdej jej kolejnej wizyty. Sprezentowała mi radio. To dzięki niej zacząłem lepiej traktować rodziców i przestałem być draniem, który doprowadzał mamę do łez. Luiza, dziękuję – bez ciebie nie ruszyłbym we właściwym kierunku.
Na oddziale rehabilitacyjnym poznałem też Rafała, który w wypadku motocyklowym uszkodził sobie rdzeń na dolnym odcinku kręgosłupa. Ma jednak zdrowe ręce i zasuwa na wózku aż miło. Bardzo zżyliśmy się z sobą: zawsze robił nam śniadanie i kolacje (bardzo blisko był sklep spożywczy), pomógł mi zapomnieć, że jestem niepełnosprawny, i zyskać pewność siebie. Nauczył mnie też, jak radzić sobie z ludźmi wgapiającymi się w niepełnosprawnych – on reagował na "przyglądaczy" z uśmiechem i lekceważeniem. Zacząłem go naśladować i zadziałało – Rafał, dzięki!
Któregoś wieczoru rozmawialiśmy o frytkach. Mówiłem, że dla nich gotów byłbym zrobić wszystko. Na drugi dzień po kolacji wyjechał z sali i długo nie wracał, co do niego zupełnie nie pasowało. Nagle podjechał do mojego łóżka z talerzem pełnym gorących frytek. Wzruszyło mnie to do łez. Gdybym miał wcześniej jakieś wątpliwości, to teraz wiedziałbym już na pewno, że Rafał jest moim prawdziwym przyjacielem. Nigdy nie zapomnę "numeru z frytkami". Później dowiedziałem się, że kupił ziemniaki i sam je usmażył w szpitalnej kuchni. Z Rafałem przyjaźnimy się do dziś.
Poznałem jego zawsze uśmiechnięte siostry. Często odwiedza mnie w Radomiu, gdzie wspólnie kucharzymy i bezustannie rozmawiamy. W dwa lata po wyjściu z oddziału rehabilitacyjnego postanowiliśmy tam powrócić, żeby jeszcze bardziej się "usprawnić". Na szczęście nie było już tego ordynatora, który tak mocno przetrzebił kieszenie moich rodziców. Zaprzyjaźnione pielęgniarki umieściły nas na tej samej sali i na tych samych łóżkach co kiedyś. Kiedy tam wjechaliśmy, wróciły wspomnienia: dobre i złe. Wszystko było po staremu: te same dziury czy plamy na suficie i ścianach (znałem na pamięć każdą z nich!) oraz ten sam – z wyjątkiem ordynatora – personel. Od pierwszego dnia było fajnie, bo wszystkich znaliśmy i wszyscy nas lubili, a my robiliśmy to, na co mieliśmy ochotę. Gdy tylko mogła, odwiedzała mnie Asia – Rafał zawsze był o nią zazdrosny:
– Ale masz szczęście! Taka laska cię odwiedza!
W trzecim dniu pobytu poczułem dość silny ból brzucha. Powiedziałem o tym lekarce na wieczornym obchodzie. Stwierdziła, że to pewnie coś niegroźnego, ale na wszelki wypadek kazała rano pobrać mocz i zrobić posiew. Ból stawał się jednak coraz mocniejszy i utrudniał jazdę na wózku. USG jamy brzusznej nic nie wykryło, za to posiew wykazał obecność bakterii i konieczność podania silnego antybiotyku dożylnego, który miał zwalczyć odmiedniczkowe zapalenie nerek. Po kilku dniach ból całkiem ustąpił i znów mogłem rozrabiać z Rafałem.
Po powrocie z rehabilitacji czułem się jeszcze sprawniejszy. Wróciłem do dawnych zajęć i nagle, po kilku tygodniach, znów poczułem ten sam ból. Próbowałem go zignorować i nikomu nic nie powiedziałem. Zaczęło mi się robić potwornie zimno, choć było już prawie lato. Potem przyszedł czas na ataki gorąca. Okazało się, że mam czterdzieści dwa i dwie kreski temperatury. Pielęgniarki natychmiast wezwały pogotowie, które zaraz przyjechało, ale jego ekipa uznała, że nic mi nie jest. Zrobili jakieś zastrzyki i zapewnili, że wszystko będzie w porządku. Ale tak nie było, zacząłem tracić świadomość. Kolejna karetka zabrała mnie na izbę przyjęć bez pytania. Niewiele pamiętam z tego, co działo się potem: jakieś badania, przyjęcie na oddział chirurgiczny.
Rano przyjechała Asia i dzięki jej obecności poczułem się lepiej. Temperatura rosła i opadała, a lekarze podejrzewali niedrożność jelit. Nie pozwolili mi nic jeść i pić, co przy wysokiej gorączce było jak najgorsza kara – oddałbym wszystko za łyk czegokolwiek. Lekarze mieli kłopot, bo antybiotyk nie powstrzymywał gorączki i nie wiedzieli, co robić. Piątego dnia ból był potworny, a na twarzy lekarza, który miał dyżur, malowało się przejęcie. W czasie rozmowy z nim wspomniałem, że identyczny ból czułem kilka miesięcy temu i wtedy przyczyną było odmiedniczkowe zapalenie nerek.
Życie po skoku [4]
Pani z domu opieki skwitowała odpowiedź krótko: – No tak, wszystkie śmieci do nas...
Wreszcie coś znaleźli: radomski Dom Pomocy Społecznej Weterana Walki i Pracy. Nazwa tej instytucji wyrwała mnie z apatii, a bierność zastąpił potworny lęk. Tu, na rehabilitacji, spędziłem blisko rok, wszyscy mnie znali, czułem się bezpiecznie. Byłem przerażony koniecznością przeprowadzki w obce miejsce pełne nieznanych ludzi, od których mam być zależny. Już nawet nocny płacz nie przynosił ulgi, a ja wariowałem, bo czułem się jak w pułapce bez wyjścia: nie mogłem wrócić do domu, nie mogłem zostać w miejscu, które znałem.
Znów wróciły myśli o śmierci. Strach przed przeprowadzką stał się stałym towarzyszem. Czas na wyznanie – muszę opowiedzieć o rzeczy, o której nikomu jeszcze nie mówiłem. Nie wiem, czy powinienem o tym wspominać, bo jest to cholernie niełatwe, ale chcę to ostatecznie zrobić. Tak bardzo się bałem przeniesienia w nowe miejsce, że wziąłem z szuflady wszystkie leki, jakie miałem, podjechałem do łazienki i łyknąłem po kilka z każdego rodzaju tabletek. Teraz miałem pewność: wreszcie będę wolny. Potem ruszyłem do pielęgniarek i poprosiłem, żeby pomogły mi się położyć do łóżka. Marudziły coś, żebym jeszcze posiedział, ja mówiłem, że jestem zmęczony i śpiący, a tak naprawdę w mojej głowie było już kolorowo. Gdy tylko znalazłem się w łóżku, natychmiast zasnąłem i nic więcej nie pamiętam. Rano zbudziłem się normalnie (około szóstej), choć byłem bardzo oszołomiony. Nie pamiętałem nawet, że wziąłem te tabletki. W czasie śniadania pielęgniarka przyszła podać leki i sięgnęła do szufladki. Gdy zobaczyła, że jest pusta, zapytała, gdzie są lekarstwa. W jednej chwili przypomniało mi się, co wczoraj zrobiłem! Coś tam jej mętnie odpowiedziałem, ale nie zrobiła żadnej afery, choć na pewno nie byłem przekonywający. Większość lekarstw, które zażyłem, to były witaminy oraz amizepin o właściwościach usypiających. Samobójstwo się nie udało, a lęk wciąż mnie nie opuszczał. Przychodziło mi do głowy sporo innych rozwiązań. Wstydzę się, gdy teraz je sobie przypominam.
Któregoś dnia na porannym obchodzie dowiedziałem się, że ktoś z tego domu pomocy ma przyjechać zobaczyć, jak wyglądam i w jakim jestem stanie. Od tamtego ranka strach był jeszcze większy. Tego samego dnia okazało się, że moim udziałem będzie jeszcze jeden lęk. Pielęgniarki namówiły mnie na kąpiel w wannie (pierwszy raz od wypadku). Myślałem, że wszystko będzie w porządku, bo – szczerze mówiąc – bardzo chciałem tej kąpieli, ale nie wiedziałem, że tak zareaguję na widok wody. Gdyby nie rurka w gardle, krzyk usłyszałby cały Radom. To było okropne: kiedy włożyli mnie do wanny, wpadłem w histerię. Wydawało mi się, że woda wciąga, wyrywa z rąk pielęgniarek i chce utopić. Błagałem więc, żeby mnie wyciągnęli i ratowali, choć tak naprawdę nic złego się nie działo.
Kiedy się uspokoiłem i dochodziłem do siebie, przyszedł czas na spotkanie z kimś z domu opieki. Wczesnym popołudniem przyjechały dwie panie (jedna miała się okazać moją nową oddziałową, a druga pielęgniarką). Chciałem dobrze wypaść i przywitać je uśmiechem, ale – jak zwykle – dostałem kopa. Zanim do mnie podeszły, zaczęły rozmawiać z lekarką. Słyszałem każde ich słowo.
– Dlaczego on ma trafić do nas? Nie można było umieścić go gdzieś indziej? Próbowaliście w innych ośrodkach?
– Rozmawialiśmy z kilkoma domami – odpowiedziała lekarka – i tylko wasz wyraził zgodę na przyjęcie Mariusza.
Pani z domu opieki skwitowała odpowiedź krótko:
– No tak, wszystkie śmieci do nas...
A potem weszła do mojej sali z uśmiechem na twarzy i zapewniła, żebym się nic martwił i że wszystko będzie dobrze.
Miałem ochotę zwymiotować.
Tak ma wyglądać mój dom? "Wszystkie śmieci do nas"? Więc jestem dla nich śmieciem, a nie człowiekiem. Wyrok był ostateczny: trafiam w miejsce, gdzie nikt nie będzie się ze mną liczył.
Panika. To uczucie zdominowało dzień przeprowadzki. Tata bezskutecznie próbował mnie uspokoić, a ja nie mogłem powstrzymać łez przy pożegnaniu z ludźmi, z którymi spędziłem ostatni rok. Wiedzieli o mnie wszystko i potrafili pomóc, a ja musiałem ich opuścić. Jechałem jak na ścięcie i modliłem się, żeby karetka nie dotarła na miejsce. W końcu jednak dojechaliśmy.
Patrzyłem przerażony na placówkę i jej personel. Ku mojemu zaskoczeniu okazało się, że na powitanie wyszła bardzo sympatyczna grupa – pielęgniarki, salowe, kilka innych osób. Ci zupełnie obcy ludzie patrzyli na mnie i uśmiechali się. Ktoś wygłosił powitanie, ktoś inny zapewnił, że zrobią wszystko, abym był szczęśliwy i czuł się tutaj jak u siebie. Atmosfera była niezwykle przyjazna i widziałem, że wszyscy starają się, jak mogą, żebym przestał się bać i im zaufał. Od razu nazwali mnie swoim pupilkiem – no, w końcu zostałem najmłodszym mieszkańcem tego domu. Robili wszystko, żebym poczuł się dobrze, i nie było w tym grama udawania. Zacząłem rozumieć, że niekoniecznie musi być tutaj źle.
Kolejne pozytywne zaskoczenie to pokój – prawdziwa kawalerka, cała dla mnie! Potem szefowa domu zapytała, czy chciałbym mieć telewizor. Nie do wiary! W tej jednej chwili cały strach i wszystkie obawy odeszły w niepamięć. Pomyślałem jeszcze o tej pielęgniarce, która powiedziała, że "wszystkie śmieci do nas" – nie życzę jej tego, ale może kiedyś los jej przypomni, że nie można w ten sposób nazywać ludzi.
Pierwsza noc była nieprzespana. Nocną zmianę miała wtedy Asia, która okazała się najlepszą przyjaciółką, jaką kiedykolwiek mogłem mieć. Polubiliśmy się od razu. Była taka opiekuńcza i miła – było bardzo gorąco, a ona przyniosła wiatrak. Rankiem poznałem kilka nowych osób, które były równie przyjazne. Bałem się tylko jednej – mojej oddziałowej. Wygląd kogoś mało przyjemnego był jednak mylący, bo okazała się bardzo sympatyczną i dobrą kobietą. Do dziś (podobnie jak na panią przełożoną) zawsze mogę na nią liczyć.
Każdy dzień przynosił coś nowego: ludzi, miejsca. Czułem wsparcie całego personelu, a przyjaźń z pielęgniarką Asią kwitła. Teraz już wiedziałem na pewno, że w tym domu nic złego mnie nie spotka. Rehabilitacja przebiegała pozytywnie, był tylko jeden kłopot: niewygojona odleżyna. Z małej ranki powstała ogromna gnijąca i straszliwie śmierdząca dziura sięgająca aż do kości. Kiedy zobaczyła to moja siostra Ania, tak bardzo się zezłościła, że natychmiast wynajęła karetkę z lekarzem i pojechaliśmy do Konstancina. Tam, mimo wysokiej gorączki i wręczonej łapówki, nie chcieli mnie przyjąć. Musieliśmy wrócić do Radomia.
Następnego dnia siostra pojechała z rodzicami do Otwocka. Udało się: Ania zapłaciła tyle, że zgodzili się mnie przyjąć. Mało tego, jakiś profesor obiecał nawet skierowanie do Warszawy na oddział otolaryngologiczny, gdzie usuną mi tę znienawidzoną rurkę, a potem być może uda się przeprowadzić operację kręgosłupa. Znów zaczęły się wielkie marzenia i wielkie nadzieje.
Złudzenia jednak szybko się rozwiały. W Otwocku przez trzy dni nikt się mną nie zajmował. Leżałem z gorączką i dreszczami, bez toalety, w jednej przepoconej koszulce. Pielęgniarki nie wiedziały, co ze mną zrobić, nikt nie zabierał się za badania. Nie dostałem nic ani do jedzenia, ani do picia – dobrze, że mama zostawiła mi butelkę wody i duże jabłko. Jadłem je po troszku, żeby starczyło na dłużej. Drugiego dnia było już obeschnięte, ale wydawało się przepyszne. Pielęgniarka twierdziła, że muszę być na czczo, bo będę miał badania. Co dzień powtarzali to samo, ale żadnych badań nie było. Gorączka i głód tak mnie osłabiły, że nie miałem siły mówić. Nie poznałem też własnej siostry, która widząc mnie w takim stanie, wpadła w szał.
Nadzieje kłębiące się w głowie w nieskończoność. Tata i siostra nie mogli uwierzyć w to, co zobaczyli. Po ich interwencji trafiłem na inny oddział, gdzie zrobiono mi odpowiednie badania i natychmiast skierowano na operację odleżyny. Zabieg się udał, gorączka nie wróciła, a ja byłem traktowany po królewsku. Codziennie przychodził profesor i wypytywał, czy wszystko jest w porządku. Wiadomo, skąd ta troska: na tamtym oddziale, gdzie omal nie umarłem, odwiedził mnie tylko raz, w dniu przyjęcia. Później nawet nie zajrzał, a teraz zgrywał wielkiego opiekuna. Szkoda słów! Na tym oddziale spotkałem się z troskliwą opieką pielęgniarek. Dowiedziałem się też, że zabieg wykonano niemal w ostatniej chwili – jeszcze trochę i gangrena wymusiłaby amputację nogi.
Po trzech tygodniach – zgodnie z obietnicą – profesor zabrał się do usuwania rurki. Zostałem przewieziony do szpitala w Warszawie na oddział otolaryngologiczny. Tutaj sprawy toczyły się szybko i sprawnie: mnóstwo badań, ustalenie daty zabiegu. Lekarze byli pewni sukcesu. Mieli usunąć standardową w laryngologii rurkę metalową i zastąpić ją rurką tymczasową z plastiku (zwaną rurką T). Miała ona umożliwić mi mówienie głosem sprzed wypadku.
Po dwóch dniach od zabiegu, na porannym obchodzie, lekarka poprosiła:
– Mariusz, spróbuj przyłożyć palec do rurki i powiedz słowo...
I to, co się stało... Wielu dni nie zapomnę nigdy, tego też nie. Po przyłożeniu palca do rurki usłyszałem głos i... No, autentycznie, zareagowałem tak, jakby mnie poraził prąd! Szybko zabrałem palec z rurki i przerażony patrzyłem na stojących wokół lekarzy. Poproszono, żebym ponownie przyłożył palec, ale ogarnął mnie jakiś paraliż. Chciałem to zrobić, a jednak bardzo się bałem. W końcu lekarka podeszła, chwyciła mnie lekko za rękę i powiedziała:
– Wesołku, zaufaj mi i nie obawiaj się niczego.
Posłuchałem jej, a kiedy to zrobiłem i powiedziałem jakieś słowa, ponownie zdurniałem! Nie do końca wiedziałem, co naprawdę się stało, patrzyłem na rozchachane twarze lekarzy. O co im, kurde, chodzi? Dopiero po chwili zrozumiałem, czemu się cieszą. I ja również zacząłem się cieszyć: wreszcie mogłem usłyszeć swój głos! Co za radość! Dla tej chwili warto było przeżyć wszystkie te męczarnie.
Od tego momentu zacząłem gadać, wszystkich zaczepiałem i pytałem o cokolwiek: o godzinę i o pogodę. Robiłem wszystko, żeby tylko móc pogadać, obojętnie z kim i o czym. Gdy sąsiad z łóżka obok gdzieś szedł, rozmawiałem nawet z krzesłem. Tak bardzo cieszyłem się swoim głosem, że każdej nocy śpiewałem wszystkie piosenki, których słowa znałem. Do licha, śpiewałem nawet piosenki, których słów nie znałem! Którejś nocy mój sąsiad uznał, że ma dość tej dyskoteki.
– Odkąd zacząłeś nawijać, ja nie mogę spać! Mam dość tych twoich występów! No i pomyśleć, że miałem tu wrócić do zdrowia! Przy tobie?
Postanowiłem dać mu trochę wytchnienia. W nocy czekałem, aż zacznie chrapać (a chrapacz był z niego profesjonalny: numer jeden w moim prywatnym rankingu), i dopiero wtedy zaczynałem koncercik. Tak objawiała się radość z odzyskanego głosu: śpiew, śpiew i jeszcze raz śpiew. W tym szpitalu było świetnie i chyba nie byłem aż tak bardzo nieznośny, bo zdobyłem sympatię lekarzy i pielęgniarek. Podchodziły z uśmiechem, a podczas porannej wizyty lekarze zagadywali zawsze jednakowo:
– No to powiedz, wesołku, co nam dziś zaśpiewasz?
Cały szpital wiedział o śpiewaku z otolaryngologii!
Niestety, odnowiła się odleżyna na kości ogonowej – znów musiałem jechać do Otwocka. Plan był taki, że po trzech miesiącach wrócę do Warszawy na otolaryngologię, gdzie lekarze dokończą zabieg usuwania rurki, żebym mógł oddychać bez niej. Wreszcie zaczęło się układać, a ja – zamiast się zamartwiać – byłem pełen nadziei, a nawet pewności, że wszystko będzie dobrze. Nie mogłem się doczekać, kiedy pojadę do domu pomocy w Radomiu, żeby wszystko opowiedzieć i pochwalić się swoim głosem.
Wreszcie wróciłem do Radomia. Wszyscy byli podekscytowani i ciekawi mojego głosu oraz tego, co mam im do powiedzenia. Byłem naprawdę szczęśliwy i bardzo mocny psychicznie. W niepamięć odeszły myśli o samobójstwie – uważałem, że najgorsze mam za sobą. Myślami byłem już u siebie w domu: bez rurki i na wózeczku, a do tego z ogromną nadzieją, że będę miał potem operację kręgosłupa.
cdn
Życie po skoku (3)
31-letni mieszkaniec podradomskiej wsi Mariusz Rokicki, przykuty do łóżka po nierozważnym skoku do wody, kciukiem napisał na laptopie książkę "Życie po skoku". Ma ona być przestrogą dla innych młodych ludzi...
Po jakimś czasie zacząłem się jednak irytować i tracić cierpliwość – nagle stanąłem w miejscu, nie było żadnych postępów. Znów przyszła pora na rozpacz i pretensje. Boże, dlaczego ja?! Początkowo nie miałem odwagi, by zapytać lekarzy, czy będę jeszcze chodził. Bałem się tego, co mógłbym usłyszeć. Z drugiej jednak strony – potrzebowałem jakiejś motywacji. W końcu odważyłem się:
- Kiedy wreszcie zacznę chodzić?
Lekarz nie musiał odpowiadać, wystarczyła jego mina. Był zakłopotany, nie patrzył mi w oczy. Posypały się wymijające odpowiedzi: teraz o tym nie myśl, cierpliwości, ćwicz intensywnie, a efekty na pewno będą. Ale ja nie byłem cierpliwy i wściekałem się na maksa: ileż można leżeć w łóżku?
Ostatecznie straciłem cały zapał za sprawą absurdalnego posunięcia jednej z lekarek. Zapytała, czy chciałbym poznać dwóch chłopaków po identycznym wypadku. Zgodziłem się bez wahania i bardzo się ucieszyłem: zobaczę, jak chodzą! O kulach? A może nawet normalnie? Nie mogłem się doczekać ich przyjazdu, wyobrażałem sobie, jak wchodzą do mojej sali... To, co zobaczyłem, dalekie było od moich oczekiwań. Omal nie dostałem zawału, tak przerażający był to widok. Marek i Krzysztof – takie mieli imiona – przywitali się z uśmiechem i bardzo grzecznie, a ja robiłem wszystko, żeby nie dać po sobie poznać, jak jest mi źle i że z trudem powstrzymuję płacz. Bardzo chciałem, żeby już pojechali i nie wracali więcej. Niestety, mijały godziny, a oni wciąż byli i bez skrępowania zadawali mi pytania w stylu: "Po ilu czopkach się wypróżniasz? Co ile dni?". W tym czasie myślałem tylko o jednym: dorwać tę lekarkę, która ich tu sprowadziła. Nienawidziłem jej, bo widok tych chłopaków odbierał mi resztki zapału i nadziei. Te ręce, pokurczone palce zaciśnięte na poręczy wózków! – koszmarny widok. Na koniec wbili mi nóż prosto w serce, gdy jeden powiedział, że miał wypadek pięć, a drugi siedem lat temu. Znów zamknąłem się w świecie własnych myśli: przestałem jeść, pić i ćwiczyć. Lekarzom nie pozostało nic innego, jak ponownie podłączyć mnie do kroplówki.
Po co miałbym harować, skoro i tak nigdy nie będę mógł chodzić? Po co ćwiczyć, skoro i tak nigdy nie wstanę z wózka? Na nowo zaczęły się odleżyny, a w czasie wizyty laryngologa usłyszałem, że mam zarośniętą tchawicę i rurka musi zostać na stałe. Boże, za co mnie tak karzesz? Co zrobiłem, że tak mnie traktujesz? Nie potrafiłem znaleźć odpowiedzi na te pytania. Byłem zagubiony, przegrany, psychicznie zmasakrowany, pozbawiony resztek nadziei i cholernie samotny. Ale kiedy sięgniesz samego dna, zaczynasz rozumieć, że gorzej już być nie może. I że skoro jesteś na dnie, to pozostaje jedno: odbić się.
Śpiewak z otolaryngologii
Zawaliłem. Człowiek, który buntuje się przeciwko temu, co niesie życie, potrafi być bardzo głupi i uparty. Wpędziłem się w nowe odleżyny, gorączkę i infekcję dróg moczowych. Nie miałem sił, bo skąd niby miałem je mieć? Z wody i kroplówek? Na zmianę zalewały mnie fale potu i telepały mną dreszcze.
Któregoś dnia doktorzy postanowili zrobić mi badanie kręgosłupa rezonansem magnetycznym, żeby sprawdzić, w jakim stanie jest rdzeń kręgowy. Aby poprawnie przeprowadzić to badanie, musieli wymienić rurkę tracheotomijną z metalowej na plastikową. W drodze na badanie i zaraz po nim wszystko było w porządku, ale potem zaczął się kolejny koszmar: jak już wspomniałem, konieczne było ciągłe odsysanie zbierającej się wydzieliny. Do głowy by mi nie przyszło, że karetka, która będzie mnie wiozła, nie została wyposażona w ssak. Szpital, do którego pojechałem, był oddalony od mojego o kilka kilometrów. Na tym dystansie rozegrał się prawdziwy dramat: poprosiłem o odessanie, bo dławiła mnie wydzielina, ale nikt nie zwracał na to uwagi. Wreszcie zauważyli, że się duszę, bo wydzielina wydostawała się już poza rurkę. Jedyne, co mogli zrobić, to włączyć syrenę i pędzić jak szaleni do szpitala. Co chwila patrzyli tylko, co się ze mną dzieje. Ocaliło mnie to, że prosto z rezonansu mieli mnie zawieźć do jeszcze innego szpitala na izbę laryngologiczną – kierowca ruszył więc właśnie tam. W tych makabrycznych okolicznościach dokonał się przełom. Sam przecież – pomyślałem – tego właśnie chciałem! Umrzeć jak najszybciej! I co? Teraz, kiedy cel był tak blisko, nagle płacz i panika?
Gdy w końcu dojechaliśmy do szpitala, natychmiast zawieźli mnie na laryngologię, a tam szybko odessali wydzielinę. To był ostatni moment, bo już traciłem kontakt z rzeczywistością. Niestety, na tym moje przygody się nie skończyły – trafiłem bowiem na największego chyba brutala wśród laryngologów. Kiedy wyjmował rurkę, dookoła było pełno krwi. Wszystko opuchnięte, a przecież trzeba było z powrotem założyć rurkę! Opuchlizna zmniejszyła otwór i rurka numer 7, którą miałem wcześniej, była za duża. Mimo to lekarz próbował ją założyć. Efekt? Jeszcze więcej krwi i moje wielkie przerażenie. Tak wielkie, że nie czułem nawet bólu. Kiedy laryngolog zrozumiał, że nie da rady założyć rurki tej wielkości, postanowił spróbować z nieco mniejszą – numer 6 – ale i ta była za duża, bo na skutek jego działań opuchlizna się znacznie powiększyła. W końcu powstrzymał swoje sadystyczne skłonności i założył maleńką rurkę numer 5. Udało się ją zainstalować, ale problemem było to, że – ze względu na jej niewielką średnicę – ciężko było przez nią oddychać. Lekarz powiedział, że kiedy opuchlizna zejdzie, to założy tę, którą miałem na początku (czyli numer 7). Gdy w końcu wróciłem na swój oddział rehabilitacyjny, odetchnąłem. Na krótko, bo wtedy odezwał się ból.
Był okropny, nie do zniesienia. Czułem ogień w klatce piersiowej i co chwila prosiłem o zastrzyk przeciwbólowy. W nocy poczułem się trochę lepiej. Zacząłem rozmyślać: co tu zrobić? Skoro marzyłem tylko o tym, żeby umrzeć, to czemu tak bardzo przeraziła mnie sytuacja w karetce? Czemu w myślach błagałem Boga o ratunek, gdy spełnienie marzenia o śmierci było tak blisko? Walka o każdy łyk powietrza – przedsmak umierania – chyba mnie otrzeźwiła i dała mi do myślenia. Przypomniałem sobie, że jeszcze nie tak dawno siedziałem na wózku i mogłem sam jeść oraz jak bardzo mnie to cieszyło. Znów zacząłem mówić do Boga i chyba Go zaskoczyłem, bo zamiast prosić o śmierć, błagałem o nadzieję i siły. Zapewniałem, że chcę walczyć!
Kolejny poranek był inny niż te do tej pory. Nie martwiłem się odleżynami i gorączką, bo zrozumiałem, że mogę je pokonać. Odrzuciłem swoją głupotę i upór, wróciłem do ćwiczeń, a na mojej twarzy znów zagościł uśmiech. Najdrobniejsze postępy przynosiły radość, która była nie do opanowania i zarażała. Wzruszała też pielęgniarki: gdy zacząłem samodzielnie wyjeżdżać wózkiem na szpitalny korytarz, witały mnie brawami. Może niezdarnie, ale każdy posiłek jadłem sam i nie pozwalałem się karmić. Było coraz lepiej.
Przerażały tylko noce. Nie byłem w stanie uwolnić się od smutku, który wkradał się po zmierzchu. Wtedy pielęgniarki i pacjenci słyszeli, jak popłakuję. Jedyną bronią przed nocnymi demonami była ucieczka w marzenia. W nich mogłem biegać po świecie i cieszyłem się wolnością. Zwracałem uwagę na każdy szczegół i wszystko – ptaki, owady czy zachód słońca – sprawiało mi wielką radość. To, przynajmniej czasami, leczyło nocny ból duszy. Kiedy wstawał nowy dzień, nie mogłem doczekać się ćwiczeń. Chciałem bowiem być sprawniejszy i jak najmniej zależny od innych. Wszyscy wokół pomagali, jak tylko potrafili, doceniali starania i motywowali do dalszej pracy.
Pielęgniarki robiły, co mogły, żebym czuł się dobrze, żartowały ze mną, często proponowały herbatę lub kawę. Zawsze wybierałem herbatę, ale za którymś razem poprosiłem o kawę. Gdy w miarę ostygła, pielęgniarka przyszła ją podać – piłem przez rurkę od kroplówki. Po pierwszym łyku musiałem przerwać, żeby powiedzieć, że dawno nie piłem czegoś tak pysznego! Przed wypadkiem rzadko pijałem kawę i nigdy mi tak nie smakowała. (Może piłem inny gatunek? A może po wypadku zmienia się smak?) Od tego dnia codziennie piłem kawę. Do tego stopnia ją polubiłem, że cieszył mnie sam jej widok! Każdy dzień zaczynałem więc od małej czarnej. Czułem się z tego powodu bardziej dojrzały:
- Kawa z rana, fiu, fiu! – uśmiechały się pielęgniarki. – Ale ci dobrze!
Minął prawie rok pobytu na rehabilitacji, a ja nie mogłem się doczekać powrotu do mojego kochanego domu. Jak ja za nim tęskniłem! Za każdą ścianą, każdym krzesłem... No i za moim psem Aresem, który – wierna i kochana bestia – chodził ze mną wszędzie.
- Dom? Nie wrócisz do domu.
Nigdy nie zapomnę tych słów. Kiedy dowiedziałem się, że po wyjściu z rehabilitacji nie wrócę do domu, coś we mnie umarło. To był nokaut: uderzenie w tył głowy, upadek na ring, gong i po sprawie. Znów zabrano wszystko, znów pozbawiono złudzeń. Poczułem się jak wtedy, po skoku: niewyraźne obrazy, zniekształcone głosy, ktoś coś mówi, nic nie rozumiem. Powrót do domu miał być nagrodą – każdego dnia planowałem, co będę w nim robił. Zamiast tego czułem się opuszczony, niepotrzebny i przegrany. Znów wielkie rozczarowanie, pustka i ból. Tak wielki, że nawet dziś z trudem o tym piszę. Na początku miałem żal do rodziny. Zrozumiałem jednak, że w naszym domku nie ma warunków, żebym mógł w nim mieszkać. Wiedziałem też, że bardzo mnie kochają i że gdyby mogli, toby mnie zabrali.
No to co ze mną będzie? Kto pomoże? Kto przygarnie? Gdy tylko gasło światło, zaczynałem płakać. Może pomyślicie, że jestem szurnięty, ale – kiedy usłyszałem, że nie wrócę do domu – chciałem tylko przytulić się do mojego jasieczka. Jakkolwiek głupio to zabrzmi, to mój przyjaciel: taki, który zawsze wysłucha i nigdy nie zdradzi. Ten jasiek jest czymś tak ważnym, że nawet jak spadnie z łóżka, to wręcz go przepraszam. Może dlatego tak bardzo lubię zwykłą poduszkę, bo przeszła ze mną przez całe to piekło?
Coraz bardziej bałem się dnia wypisu. Ordynator – swoją drogą, pijawka, która ssała z kieszeni rodziców, ile tylko mogła – bardzo na ten wypis nalegał. Mój pobyt stawał się coraz droższy, rodzice musieli sprzedać cenniejsze rodzinne pamiątki. To, co robił ordynator, można nazwać wyłącznie szantażem: jeśli nie dostał co tydzień koperty z odpowiednią zawartością, straszył rodziców, że mnie wypisze i że sami będą się musieli martwić co dalej. Mama płakała i płaciła. Nigdy nie będę w stanie zrozumieć, jak można było tak traktować ludzi, którzy przeżywają tragedię. Mam nadzieję, że ten facet unika patrzenia w lustro.
Popadłem w otępienie. Nie awanturowałem się i nie buntowałem, wykonywałem polecenia, ale w środku byłem jak martwy. Biernie oczekiwałem na kolejny wyrok: hospicjum, dom opieki społecznej... Było mi wszystko jedno, skoro nie mogłem wrócić do swojego świata. Kiedyś pacjent, który leżał obok, powiedział, że każdej nocy, gdy tylko zasnąłem, mówiłem przez sen o tym, że chcę do domu. Nic dziwnego: o czym innym miałem śnić.
Życie po skoku (2)
31-letni mieszkaniec podradomskiej wsi Mariusz Rokicki, przykuty do łóżka po nierozważnym skoku do wody, kciukiem napisał na laptopie książkę "Życie po skoku". Ma ona być przestrogą dla innych młodych ludzi...
Miny lekarzy i pielęgniarek oraz łzy rodziców i bliskich mówiły jednak wszystko. Z każdą chwilą docierała do mnie prawda i rosło poczucie grozy, które z niej wynikało. Byłem bezradny i przegrany, nie przestawałem płakać. Za każdym razem, gdy zamykałem oczy, miałem nadzieję, że już się nie obudzę. Niestety, za każdym razem budziłem się i za każdym razem było coraz gorzej.
Na samym dnie Ból. To było coś, co mnie nie opuszczało. Nie tylko ten ból gdzieś w środku, ale ten najprawdziwszy, cielesny. Najpierw był nieznośny i bezlitosny ból głowy, który doprowadzał mnie do histerii. Na szczęście tomografia nic nie wykazała, a przyczyną okazał się nieprawidłowy wyciąg usztywnienia kręgosłupa. Gdy wreszcie w pełni odzyskałem przytomność i zrozumiałem wszystko, postanowiłem być twardy (koniec z płakaniem przy rodzinie!). Karmiono mnie przez sondę wprowadzoną do żołądka przez nos. Coś okropnego! Najgorsza była jej wymiana – nikomu nie życzę czegoś takiego, prawdziwy koszmar. Jeden z lekarzy zapytał, czy chciałbym się jej pozbyć i jeść sam. Twierdził, że jest tylko jedno maleńkie "ale": muszą założyć rurkę tracheotomijną, a wtedy będę mógł normalnie jeść. Nie brzmiało to zachęcająco, ale tak długo przekonywał i tak mnie skołował, że – mając w pamięci potworności wymiany urządzenia, którym byłem karmiony – zgodziłem się, choć tak naprawdę nie wiedziałem, na co właściwie wyrażam zgodę. Dowiedziałem się już na drugi dzień po operacji tracheotomii. Boże, co za ból! Byłem na siebie wściekły, że na to pozwoliłem. Popełniłem wielki błąd: powinienem był jeszcze przez jakiś czas pomęczyć się z sondą i oddychaniem za pomocą respiratora. Tracheotomia nie była wtedy potrzebna – lekarz dmuchał na zimne, a konsekwencje jego nadgorliwości ponosiłem ja. Niech to szlag! Rurka tracheotomijna okazała się przekleństwem. Nie mogłem przez nią spać. Wydzielina, która się pojawiła, dusiła mnie i trzeba było ją odessać. Dusiła mnie jednak cały czas, więc pielęgniarki były zdenerwowane, że w kółko żądam odsysania. Od tej chwili bałem się wszystkiego – najbardziej zaś lekarzy. Ile razy podchodzili do mojego łóżka, tyle razy oblewał mnie zimny pot. Bałem się, że znów wymyślą coś, co mnie skrzywdzi. Niepokój i panikę starałem się pokonać marzeniami: zaraz wyzdrowieję, wszystko będzie dobrze. Dawało to chwilę wytchnienia, ale powrót ze świata marzeń nie był łatwy. Odrobina siły i zapału, którą tam zyskiwałem, szybko znikała. Tylko płacz mógł przynieść ukojenie. Oczywiście, kiedy odwiedzili mnie koledzy, udawałem twardziela: próbowałem się uśmiechać, nie pokazywałem bezradności i przerażenia. Najgorzej było, gdy zbierali się do wyjścia. Coś w środku krzyczało: Poczekajcie! Zabierzcie mnie ze sobą, błagam! Prawdziwa tortura: ja – kawał chłopa, który był silny, zdrowy i radził sobie ze wszystkim – leżę w szpitalu, chodzą po mnie muchy i nie potrafię ich odgonić. Zaczynałem wariować i tracić zmysły, widziałem rzeczy, których nie było. Kiedyś pielęgniarz zdjął mi z szyi kołnierz ortopedyczny i położył go obok. Miałem się poczuć swobodniej, ale kiedy spojrzałem w bok, przeraziłem się, bo zamiast kołnierza zobaczyłem trupią czaszkę. W mojej głowie bez przerwy leciał jakiś mroczny film, często pytałem o rzeczy, których nigdy nie było, a raz pomyliłem pielęgniarkę z moją siostrą i z płaczem błagałem, żeby nie odchodziła. To w dużej mierze wina morfiny – bez niej ból byłby jednak nie do wytrzymania. Każdy dzień to nowe problemy i kłopoty. Okazało się, że muszę pozostać z rurką tracheotomijną (miała być na krótko, jest do dziś). Codziennie wysoka gorączka, a do tego najgorsze – odleżyny. Słyszy się to słowo, ale mało kto wie, co ono oznacza. Ja też nie miałem pojęcia, o czym oni mówią. Jakie odleżyny? Co to w ogóle jest? Zaczęło się od pięt, później były wszędzie: łydki, biodra, kość ogonowa, nawet tył głowy. Co pół godziny byłem obracany na drugi bok – jak to bolało! Mimo to odleżyny stawały się coraz gorsze, większe i głębsze. Skok sprawił, że mam zaburzony zmysł powonienia, zacząłem jednak czuć wokół siebie dziwny i nieprzyjemny zapach. W końcu zapytałem kogoś: – Skąd ten okropny zapach? – To twoje odleżyny. Załamałem się. Chciałem natychmiast umrzeć i o to bez przerwy modliłem się do Boga. Przez cały czas prosiłem Go, żeby wreszcie pozwolił mi odejść. Przestałem się odzywać zarówno do lekarzy, jak i do rodziny. Zamknięty w swoim świecie, nie reagowałem nawet na ból. Uznałem wtedy, że to jedyne rozwiązanie: nie robić nic, nie walczyć i czekać z nadzieją na dzień wybawienia. Dziś widzę, że była to wielka głupota, i nie potrafię wytłumaczyć, czemu obraziłem się na tych, którzy za wszelką cenę chcieli mi pomóc. Może szukałem winnych mojego nieszczęścia? Ale przecież winna była tylko jedna osoba i codziennie mogłem zobaczyć jej twarz w lustrze. Opieka nade mną była wtedy zajęciem ekstremalnie trudnym. Bliscy przeżywali to bardzo mocno i wciąż widziałem ich łzy. Po raz pierwszy zobaczyłem, że płacze nawet mój tata – taki twardziel! Mijały kolejne dni. Od czasu do czasu zdarzyło mi się uśmiechnąć czy porozmawiać. Po blisko trzech miesiącach pobytu na oddziale intensywnej terapii zostałem przewieziony do innego szpitala na oddział rehabilitacyjny. Pierwszym etapem było wyleczenie odleżyn, które sprawiały, że cały czas miałem gorączkę. Przekręcanie na drugi bok bolało tak bardzo, że zaczynałem płakać już wtedy, gdy do łóżka podchodzili ludzie, którzy mieli się tym zająć. Dzień i noc, bez końca to samo: przewracanie, odsysanie. Umysł gdzieś przed tym uciekał: wspomnienia przeszłości, chaos myśli, bredzenie. Sam nie rozumiałem, co się dzieje, i nie wiem, czy ponownie poradziłbym sobie z czymś podobnym. Mama była zła, że nie wykonuje się ze mną żadnych ćwiczeń rehabilitacyjnych. Bez przerwy chodziła do lekarzy i pytała o te ćwiczenia. Ci zaś odpowiadali, że najpierw muszą podleczyć moje ogromne odleżyny, a rehabilitacja w obecnym stanie może tylko zaszkodzić. Rodzina z wielkim trudem przyjmowała taką argumentację. Ja zaś byłem zadowolony, że nie muszę nic robić. Trudno o gorsze podejście – to przecież od rehabilitacji zależy dalsza sprawność. Mimo rozmów z psychologiem i psychiatrą nie miało to dla mnie żadnego znaczenia. Totalnie ich olewałem, nic do mnie nie trafiało, a za główny cel postawiłem sobie robienie wszystkim na przekór. Najbardziej okrutny byłem dla rodziców: za każdym razem – świadomie! – sprawiałem im przykrość. Skupiłem na nich całą złość i obarczyłem ich winą za to, co mnie spotkało. Byli celem najwygodniejszym i bardzo łatwym. Gdy tylko przyjeżdżali, zamieniałem się w podłego drania i potrafiłem być bardzo nieprzyjemny. Mama ze łzami w oczach pytała, czemu taki jestem, przecież nigdy taki nie byłem. Odpowiadałem jej wtedy: – No to już jestem. Kiedy tylko wychodzili, zmieniałem się w dawnego Mariusza, który przez całą noc płakał i przepraszał Boga za swoje zachowanie. Obiecywałem, że jak przyjadą następnym razem, to będę dobry i miły, ale nie potrafiłem. Choć tak bardzo chciałem się do nich przytulić, wolałem ranić – kiedy zaś odchodzili, chciałem błagać, żeby zostali. Odleżyny były coraz większe i coraz mocniej je było czuć. Lekarze skrzętnie ukrywali bezradność w ich leczeniu, ale widziałem, że wciąż szukają nowych sposobów. Nie ułatwiałem sprawy: na złość wszystkim nie piłem lub próbowałem się zagłodzić. Czas mijał, a ja wpadłem na szalony pomysł. Ubzdurałem sobie, że jeśli zacznę ćwiczyć i jeść, to nabiorę sił na tyle, że będę mógł usiąść na wózku, co ułatwi mi popełnienie samobójstwa. Głodówka nie była bowiem wyjściem – karmili kroplówkami i straszyli sondą przez nos. Od tego momentu zmieniło się moje zachowanie: na porannym obchodzie (z wielkimi oporami) powiedziałem, że chcę zacząć ćwiczyć, i poprosiłem o pionizację (to najlepsza droga do tego, by usiąść na wózku). Personel nie krył zdziwienia, a ja byłem zdeterminowany. Niesamowite, że tak kretyński cel jak samobójstwo może dodać człowiekowi tyle sił! Nie mogłem jednak znieść swojego życia i pragnąłem tylko tego, by móc usiąść na wózku i wjechać nim prosto pod pędzący samochód. Zacząłem ćwiczyć jak szalony. Lekarze i rodzina nie mogli uwierzyć w moją przemianę. Cztery miesiące nic, a tu nagle coś takiego! Początkowo nikt nie pytał o przyczyny, w końcu pytania musiały się jednak pojawić. Nie pamiętam dokładnie swoich odpowiedzi, ale były to jakieś kłamstwa. Na rezultaty nie czekałem długo: z dnia na dzień było lepiej, coraz więcej robiłem sam i zaczęło mi się to bardzo podobać. Pewniej poruszałem rękoma i głową, zdjęli mi nawet kołnierz z szyi – co to była za ulga! Chciałem ćwiczyć więcej i więcej, poprosiłem lekarzy o dodatkową rehabilitację. Zgodzili się bez wahania. To naprawdę działało: byłem coraz silniejszy i sprawniejszy, a już po miesiącu ostrej rehabilitacji chciałem usiąść na wózek. I stało się, posadzili mnie. Na krótko, ale zawsze coś – szalony plan był na dobrej drodze do realizacji. Tylko o tym myślałem bez przerwy, każdej nocy obsesyjnie układałem nowe scenariusze samobójczej śmierci... Wybawienie było coraz bliżej. Wreszcie zniknie to cholerne bezustanne odsysanie i nieodłączne wymioty. Ćwiczenia szły pełną parą i nagle – nie wiem skąd i dlaczego – pojawiły się poty. Tak silne, że czasem kilka razy dziennie musieli zmieniać mi koszulkę. To było dobijające: w ciągu paru minut świeże ubranie było już przemoczone. Sprzyjało to pogłębieniu stanów histerycznych – nie mogłem opanować ani płaczu, ani nerwów. Jakby tego było mało, zaczęły mi wypadać włosy: były wszędzie. Mimo to ćwiczyłem uparcie i z całych sił, a odleżyny zaczęły się goić błyskawicznie. Rodzice kupili mi materac przeciwodleżynowy i specjalne plastry, które okazały się bardzo skuteczne. Z tygodnia na tydzień siedziałem coraz dłużej na wózku, zacząłem się nawet samodzielnie poruszać po kilka metrów. Czułem z tego powodu wielką radość i – to dziwne – ale byłem dumny sam z siebie. Którejś nocy dopuściłem do siebie nową myśl: a może jednak spróbować? Może nie warto się zabijać? Miałem mętlik w głowie, bo coraz więcej było chwil, które mnie cieszyły, i coraz mniej podobał mi się pomysł z odebraniem sobie życia. Dobrze, że nie byłem wówczas świadom tego, że całą jego resztę spędzę na wózku. Myślałem, że będzie to tylko kolejny (przejściowy!) etap, który uda mi się przetrzymać. Gdybym już wtedy wiedział, że jestem skazany na wózek, chybabym się nie pozbierał – niewiedza jest czasem bardzo pomocna. Tymczasem byłem szczęśliwy, bo udało mi się samodzielnie zjeść jabłko! A skoro poradziłem sobie z jabłkiem, to poradzę sobie też z kanapką i z obiadem. I dalej: skoro poradzę sobie z całym menu, to wyzdrowieję do końca i wreszcie będzie tak jak przed skokiem!
Po jakimś czasie zacząłem się jednak irytować i tracić cierpliwość – nagle stanąłem w miejscu, nie było żadnych postępów. Znów przyszła pora na rozpacz i pretensje. Boże, dlaczego ja?! Początkowo nie miałem odwagi, by zapytać lekarzy, czy będę jeszcze chodził. Bałem się tego, co mógłbym usłyszeć. Z drugiej jednak strony – potrzebowałem jakiejś motywacji. W końcu odważyłem się: – Kiedy wreszcie zacznę chodzić? Lekarz nie musiał odpowiadać, wystarczyła jego mina. Był zakłopotany, nie patrzył mi w oczy. Posypały się wymijające odpowiedzi: teraz o tym nie myśl, cierpliwości, ćwicz intensywnie, a efekty na pewno będą. Ale ja nie byłem cierpliwy i wściekałem się na maksa: ileż można leżeć w łóżku? Ostatecznie straciłem cały zapał za sprawą absurdalnego posunięcia jednej z lekarek. Zapytała, czy chciałbym poznać dwóch chłopaków po identycznym wypadku. Zgodziłem się bez wahania i bardzo się ucieszyłem: zobaczę, jak chodzą! O kulach? A może nawet normalnie? Nie mogłem się doczekać ich przyjazdu, wyobrażałem sobie, jak wchodzą do mojej sali... To, co zobaczyłem, dalekie było od moich oczekiwań. Omal nie dostałem zawału, tak przerażający był to widok. Marek i Krzysztof – takie mieli imiona – przywitali się z uśmiechem i bardzo grzecznie, a ja robiłem wszystko, żeby nie dać po sobie poznać, jak jest mi źle i że z trudem powstrzymuję płacz. Bardzo chciałem, żeby już pojechali i nie wracali więcej. Niestety, mijały godziny, a oni wciąż byli i bez skrępowania zadawali mi pytania w stylu: "Po ilu czopkach się wypróżniasz? Co ile dni?". W tym czasie myślałem tylko o jednym: dorwać tę lekarkę, która ich tu sprowadziła. Nienawidziłem jej, bo widok tych chłopaków odbierał mi resztki zapału i nadziei. Te ręce, pokurczone palce zaciśnięte na poręczy wózków! – koszmarny widok. Na koniec wbili mi nóż prosto w serce, gdy jeden powiedział, że miał wypadek pięć, a drugi siedem lat temu. Znów zamknąłem się w świecie własnych myśli: przestałem jeść, pić i ćwiczyć. Lekarzom nie pozostało nic innego, jak ponownie podłączyć mnie do kroplówki. Po co miałbym harować, skoro i tak nigdy nie będę mógł chodzić? Po co ćwiczyć, skoro i tak nigdy nie wstanę z wózka? Na nowo zaczęły się odleżyny, a w czasie wizyty laryngologa usłyszałem, że mam zarośniętą tchawicę i rurka musi zostać na stałe. Boże, za co mnie tak karzesz? Co zrobiłem, że tak mnie traktujesz? Nie potrafi łem znaleźć odpowiedzi na te pytania. Byłem zagubiony, przegrany, psychicznie zmasakrowany, pozbawiony resztek nadziei i cholernie samotny. Ale kiedy sięgniesz samego dna, zaczynasz rozumieć, że gorzej już być nie może. I że skoro jesteś na dnie, to pozostaje jedno: odbić się.